Images Texts
JAN TOMKOWSKI - THREE STORIES
Kontakt

Gdyby był elfem, bohaterem jednego z tych angielskich poematów, miałby może skrzydła, kolorową czapeczkę i śmieszne spiczaste uszy. Ubierałby się może na zielono, by lepiej skryć swą niepozorną postać wśród liści.
Gdyby był elfem, opowiedziałby mi historię stworzenia świata – inną niż trudny do zapamiętania schemat zamieszczony w podręczniku astronomii. Może nawet snułby historie z innego wymiaru, o którym napomykał w swej ostatniej pracy znany fizyk i matematyk, nieustraszony badacz Wszechświata?
Zorientowałem się od razu, że nie był elfem, choć przybył z jakiejś niedostępnej zwykłym śmiertelnikom krainy, w której czuł się ciągle obco. Nie posługiwał się zegarkiem ani kalendarzem i miałem wrażenie, że w ogóle nie słyszał nigdy o możliwości mierzenia czasu. Gołym okiem nie mogłem dojrzeć jego postaci, choć nie nazwałbym go duchem ani aniołem. Przypominał cień – ruchliwy i nietrwały, którego istnienie zależy od kąta padania promieni słonecznych.
Prawdę mówiąc, był jedynie głosem, ale nie miał prawie nic do powiedzenia.
Żadnych prawd, dzięki którym ludzkość wzniesie się na wyższy stopień rozwoju, cywilizacja nabierze rozmachu, a oczom ludzi ukażą się tajemnice, o których filozofom i przyrodnikom nigdy się nie śniło.
Nie miał prawie nic do powiedzenia – jakieś prywatne zwierzenia, błahe i zwyczajne skargi, niepotrzebny żal za utraconą formą egzystencji.
Tłumaczył, że jest tak lekki, iż każdy podmuch wiatru przenosi go na inny kontynent. Podczas niedawnej wichury znalazł się nawet w Indiach i wpadł do Gangesu, lecz nie utonął, szukał potem swego miejsca w zakamarkach świątyni Tadż Mahal, lecz przegoniła go miotła wzniecająca tuman kurzu. Nie miał pojęcia, kim jest i skąd pochodzi, dlatego tak trudno było mu trafić do właściwego celu. Marzył, by zamieszkać w szkatułce albo kartonowym pudełku, lecz jak twierdził, te bardziej luksusowe rezydencje zostały już zajęte. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ilu mieszkańców kryje zwykłe pudełko od butów!
Obiecałem, że znajdę coś odpowiedniego, zacząłem szukać w biurku i na regale. Kiedy otworzyłem szafę na ubrania, musiał wypaść przez uchylone okno, bo więcej go nie słyszałem.


Odwiedziny

Co najwyżej jakieś miniatury, kilkuzdaniowe narracje, sto, a może nawet pięćdziesiąt słów zawieszonych na granicy milczenia. A zresztą, czy światu potrzebna jeszcze literatura, choćby i równie lakoniczna jak kompozycje Antona Weberna, który żył krótko i umarł absurdalnie, za wcześnie, a może wcale nie?
Uwięziony w szpitalnym łóżku, otoczony cała siecią rurek, przewodów, podłączony do ekranów pokazujących młodziutkim pielęgniarkom i niewiele starszym lekarzom, że jeszcze żyje. Nieodwołalny wyrok bezdusznych aparatów, pracujących bezbłędnie, lecz uchylających się od odpowiedzi na fundamentalne pytania:
- Żyje, lecz właściwie po co?
Może nie napisze już żadnej powieści, co najwyżej cieniutki tomik opowiadań, pożegnalny dziennik, opis umierania – wszystko w złym guście, bo podejmując temat tak banalny, trudno uniknąć stereotypu. W tej czystej sali nie znajdował zresztą niczego szczególnego, niczego wymagającego utrwalenia. Biały stolik, szare ściany, okno, do którego nie mógł podejść. Twarze ludzi, grzecznych i nieszczerych, podejmujących rutynowe rozmowy, na które nie miał najmniejszej ochoty.
Wizyty – na szczęście coraz rzadsze, w miarę jak jego stan zdrowia się pogarszał. Pod wpływem podawanych leków ból ustąpił. Zapadał w sen, czasem prawdziwy, częściej udawany, daremnie szukając w marzeniach sennych jakiegoś wątku, przy którym warto by się zatrzymać przez całą noc, a przynajmniej kilka godzin.
Twarze młodych dziewczyn, pierwsze olśnienia pisarskie, jeden czy drugi koncert, aromat cynamonu, korzeni, goździków, pejzaż Sycylii gdzieś pod Marsalą.
Którejś nocy wszystkie okruchy mozaiki gdzieś zniknęły i znalazł się w kompletnej pustce. Nie było światła ani ciemności, błękitu ani czerwieni, muzyki ani ciszy, żadnego kształtu, żadnej formy.
Nie było nic.
Wtedy zrozumiał, że ma gościa. Nie widział jego twarzy, lecz słyszał doskonale każde słowo, choć nie miał pojęcia, w jakim języku rozmawia. Chyba nawet porozumiewał się bez słów?
Wspomniał coś o pisaniu, o radości tworzenia i niepewnej pamięci potomnych. Same banały, lecz co można powiedzieć w takiej chwili?
- Ja też napisałem jedną książkę – westchnął nieznajomy. – Właściwie księgę, jak powiadają ludzie. Chyba zresztą nieudaną…
Wtedy zrozumiał, kogo ma przed sobą.
I pozwolił, by otoczył go nieznany świat, w którym nie było już miejsca ani na zwątpienie, ani na pozbawioną podstaw nadzieję.
- Jak mógł dojść do okna i wspiąć się na parapet? – zastanawiał się nazajutrz lekarz dyżurny. – Przecież od dwóch tygodni nie wstawał z łóżka. To po prostu niemożliwe.



Eutanazja

Tak więc postanowiłem skorzystać z oferty zamieszczonej w kolorowym folderku i wybrać się w nieznane.
Podróż bez możliwości powrotu?
No cóż, chyba tak, a zresztą nikt mi niczego nie obiecywał.
Mogłem ciągnąć dalej szare listopadowe dni, bo poranek wcale nie budził we mnie strachu, co najwyżej lekkie znużenie i poczucie wyczerpania. Od dawna nikt do mnie nie telefonował, nikt niczego nie potrzebował, skrzynkę na listy otwierałem raz w miesiącu. – też niepotrzebnie.
Trafiłem bez trudu pod wskazany adres, żadnej kolejki, w rejestracji wszystko poszło bardzo sprawnie.
Potem zbliżyła się do mnie lekarka z trzema formularzami, które podpisałem bez czytania, bo przecież było mi wszystko jedno.
Sięgnęła do kieszeni fartucha i wydobyła pastylkę.
- Poproszę o smak poziomkowy – rzekłem nieśmiało, bo zawsze uwielbiałem te trudno dostępne owoce.
- Zawracanie głowy. Jest tylko malinowy. Co za różnica?
- No, zawsze jednak…
Posłusznie otworzyłem usta i dłoń w lekarskiej rękawiczce sięgnęła mi aż do gardła.
- Teraz może pan iść do domu.
- Do domu?
- Większość naszych pacjentów woli, by stało się to w domu.
- Aha – wstałem z krzesła i podszedłem do wyjścia.
Czułem się dobrze jeszcze na ulicy, lecz nie zdążyłem odszukać klucza do bramy. Widziałem teraz wszystko jak za mgłą. Chyba nawet leżałem na chodniku.
Przybyli szybko, dwaj postawni młodzieńcy, w ciemnych uniformach.
Jeden kopnął mnie, by sprawdzić, czy jeszcze oddycham.
Pamiętam, że lekarz, który kopał pacjenta tłumaczył, że but miał przecież czysty. Pokazywano tę scenę w telewizji.
Nie czułem nic, więc chyba nie żyłem.
- Założę się, że to staruch po eutanazji – powiedział i kopnął mnie jeszcze raz.
Ponieważ nie dawałem tak zwanych znaków życia, zapakowali mnie do czarnego foliowego worka i wywieźli – w nieznane.
MΔ§¢HIηξTRAИSLΔTE :-(   Français Español Deutsche Polski
^ Top